Bo najpiękniej jest na Kresach…

W mojej rodzinie zwykło się mawiać “za długie czekanie, dobre śniadanie” i nie znam innego powiedznia, które lepiej oddawałoby to, co miało miejsce w Lubline w ten pamiętny listopadowy weekend. Oj naczekaliśmy się na taki konwent, oj naczekaliśmy. Mało tego, jak teraz pomyśle, jak niewiele brakowało, żebym do Lublina nie pojechał, to włos się jeży na głowie. Byłem tak zrezygnowany i tak zniesmaczony pozostałymi konwentami, że zupełnie poważnie myślałem o wykpieniu się z wyjazdu. Byłem gotowy zadzwonić do chłopaków w dzień wyjazdu i symulować grypę… tak kiepskie miałem nastawienie.

Dobre dobrego początki… Od samego początku wyjazdu, dosłownie od zajęcia miejsc w przedziale, wszytko szło podejrzanie gładko i bezproblemowo. Pogoda dopisuje, cała trasę pokonaliśmy bez opóźnień i na dodatek sami w przedziale. Lublin przywitał nas piękną pogodą, do punktu akredytacyjnego i szkoły konwentowej dotarliśmy bez problemu. Nasze uwarunkowane bolesnymi doświadczeniami umysły kazały przypuszczać, że nie może być tak dobrze, zaraz na pewno los się odwróci i wszytko runie jak domek z kart. Nie runęło. W kolejce po bilety na konwent, przed nami, stały trzy osoby. W pięć minut sprawa biletów była załatwiona. Obok oczywiście ustawiały się kolejki ludzi z wykupioną preakredytacją, w której musielibyśmy stać kilkadziesiąt minut. Cóż, tym razem mieliśmy szczęście. Następnym przystankiem był punk zapisu na konwentowe atrakcje. Spodziewaliśmy sie najgorszego, ja miałem nóż w kieszeni, chłopaki rozglądali się za butelkami, żeby w razie czego zaświecić wrogom w oczy porządnym tulipanem. Nie skłamię, jeśli napiszę, że po kilku minutach nasza paranoja i podejrzliwość osiągnęły niesłychanie wysoki poziom. Zapisaliśmy się na wszystkie interesujące nas punkty programu, bez żadnych problemów. Na wszystkie, bez problemu, w pięć minut… Dla tych, którzy nie czają czemu tak się tym ekscytuje, odsyłam do relacji z Torunia…

Byliśmy zszokowani i niezdolni do podjęcia decyzji. Wszystko nam wychodziło, wszystko grało, żadnych problemów. Część naszej podświadomości dzwoniła na alarm, przewidując, że jest zbyt pięknie i zaraz za rogiem czeka nas jakiś tragiczny wypadek.

Nic bardziej mylnego. Wszystko zagrało! Jeśli graliśmy sesje rpg, to sesja wgniatała w fotel, jeśli graliśmy larpa – to larp wgniatał w fotel. To jak dobry był ten konwent było aż nieprzyzwoite. Było mi głupio zdawać relacje Piątce i Walcowi, którzy z różnych powodów, nie mogli z nami jechać.

Falkon znokautował…

Rozpisywać się o zletach nie będę, bo jest tego zbyt wiele, ale… pozwolę sobie streścić te najważniejsze.

Organizacja – doskonała – wiedzieliśmy co i gdzie jest, gdzie się zapisać etc. W przypadku odwołanych atrakcji dostawaliśmy smsy i znajdowaliśmy odpowiednie informacje rozwieszone w strategicznych miejscach. Ludzie w punktach informacyjnych udzielali, co zdarza się nieczęsto, rzetelnych informacji!

Miejsce – doskonale ulokowane, niedaleko dworca PKP, blisko do kilku restauracji. Może odrobinę daleko od szkoły, w której znajdował się sleeproom, ale poza tym doskonale.

Sleeproom – najlepszy przysznic pod jakim byłem na tego typu wyjeździe. W budynku sprawnie działali gżdacze i nikomu, niczego nie brakowało.

Konkurs NERD – pierwszy raz polski fandom rpg pokazał na co go stać. Pierwszy raz, widzieliśmy tylu zacnyc graczy i świetnych MG w jednym miejscu. Sesje eliminacyjne stały na wysokim poziomie, ku naszej radości.

Bachus – restauracja jak z bajki, kto będzie w Lublinie i nie skorzysta ten jest dupa wołowa. Obsługa była tak uprzejma, tak miła i pomocna, że szczerze baliśmy się, że w kawie znajdziemy pigułkę gwałtu i obudzimy się w tajskim burdelu. No to przecież to nie jest możliwe, żeby było tak dobrze, prawda? A jednak!

LARP – nasze pierwsze spotkanie z larpami zaliczamy do udanych. Falkon udowadnia, że larp to nie tylko bieganie w przebraniu i rzucanie szyszkami, imitującymi czarodziejskie, ogniste kule. To sa emocje i zagwozdki, food for thoughts i oby było tego więcej.

Na fali entuzjazmu, która nadal mnie trzyma i nie chce puścić, każdy minusik jakiego się doszukam, wydaje się być tak marny i mało istotny, że nie wart jest przytaczania. Być może za kilka tygodni, będę w stanie myśleć bardziej krytycznie, ale na razie jestem Falkonem zachwycony. Czekam do kolejnej okazji wyjazdu do Lublina.

Misiek

A w Toruniu mają rollercoster… 

Tak, zgadza się, w Toruniu jest (a właściwie był) wielki rollercoster i mieliśmy okazję się nim przejechać…aż do porzygu. Mam tu na myśli jeden z bardziej znanych polskich konwentów, czyli Copernicon 2016. Jak wiecie z tego wpisu (https://deskinadwor.wordpress.com/2016/08/24/zew-przygody-polcon/) postanowiliśmy odwiedzać tego typu imprezy i zdobywać cenne doświadczenie, obserwować, uczyć się. Wybraliśmy się zatem do Torunia w składzie: Wilczy, Misiek, Karczu i Piątka. 

Takiej huśtawki emocjonalnej, takich wahań nastroju nie miałem już dawno. Przechodzenie z zachwytu w oburzenie następowało gwałtownie, bez znieczulenia i bez ostrzeżenia (i bez wazeliny). Dlatego tak ciężko jest napisać sprawozdanie i recenzję. Mam rozsypane myśli, jak dziesiątki klocków lego na dywanie, z których trzeba dopiero ułożyć jakiś konkret. Najlepiej będzie chyba posegregować te klocki/myśli na samym początku. 

The Good… 

good

Już przed konwentem byliśmy pod wrażeniem strony internetowej, przepływu informacji i wszelkich innych zabiegów, którymi organizatorzy starali się zapewnić maksimum dobrej zabawy uczestnikom. Plan, jaki pojawił się na stronie wydarzenia był precyzyjny, obszerny, dokładny, okraszony w większości doskonałymi opisami. Wiem, w co gram, wiem czego oczekiwać – takie mieliśmy wrażenie. 

Przyjazd na miejsce i przywitanie – nie miało sobie do tej pory równych. Jest preakredytacja? jeśli jest, to nie ma kolejki. W zestawie powitalnym pojawiają się mapy, ulotki, dodatki, czekoladki. Już na tym etapie wiemy, że organizatorzy dołożyli starań we współpracy z lokalnymi kawiarniami, sponsorami itp. Zadbali o to, żeby po wyjściu z budynku w pobliżu była knajpka z jedzeniem i zniżkami dla uczestników konwentu. Doskonałe rozwiązanie! Takich małych, ale wielce przydatnych i docenianych rzeczy było na tyle dużo, że nie zmieściłyby się tutaj. Organizatorom należy się ukłon i szacunek. 

Na wzmiankę zasługuje również nasz epizod z konkursem Archipelag. Chodzi w nim o to, by wyłonić najlepszą erpegową drużynę. Zapisaliśmy się na niego poniekąd z desperacji, bo to była jedyna dla nas możliwość zagrania sesji RPG (o tym dlaczego tak było, napiszę za chwilkę). Przyszło nam grać w Shadowrun, system, którego nikt z nas nie znał (no Misiek coś tam słyszał, ale na tym koniec – Wilczy), z MG, którego nikt nie znał. I wiecie co? Wygraliśmy:) Przeszliśmy do finału, co nas bardzo ucieszyło. Co prawda z finału musimy zrezygnować na rzecz wcześniej ustalonych planów, ale radość i satysfakcja były. Dziękujemy zarówno organizatorom jak i MG, oraz innym drużynom za współudział i życzymy udanej zabawy w finale. 

The Bad… 

the-bad-300x131

Wiecie co? Myślę i myślę o tym ,co było złe i niewiele rzeczy przychodzi mi do głowy. Że była jedna kabina prysznicowa? No tak, ale kolejki nie były wielkie, nie było problemu z ciepłą wodą, więc odpada… no to może odległości? Niee… to też nie, bo owszem, było kilka budynków, ale wcale niedaleko od siebie. No to może fakt, że poszczególne bloki atrakcji odbywały się w osobnych budynkach, co za tym idzie, zmniejszał się poziom integracji? No jakby tak bardzo wygimnastykować umysł to można to podciągnąć pod kategorie “nie do końca dobre”. Ale na tym koniec.

And the Ugly…

the-ugly2

I właśnie tu widzimy prawdziwy dramat Coperniconu. Nie ma czegoś ,co jest zwyczajnie złe, czy niedopracowane. Nie, jak już coś nie wyjdzie, to nie wyjdzie w skali biblijnej. Jak się zawali, to już koniec świata. Wniosek z tego taki, że w Toruniu znają tylko skrajności. 

Jak możecie się domyślać z poprzednich wpisów, bardzo rzetelnie przygotowujemy każdy wyjazd. Badamy teren, robimy rozeznanie, myślimy, które atrakcje nas interesują i które bezwzględnie musimy zaliczyć. Jedziemy na taki wyjazd zawsze z konkretnym planem. Nie inaczej było i tym razem. Problem w tym, że w czasie naszej podróży, w jakimś poście facebookowym, pojawił się niespodziewanie link do aplikacji, pozwalającej się rejestrować i zapisywać na atrakcje. NIE pojawił się na oficjalnej stronie wydarzenia, NIE został przesłany do uczestników e-mailem, NIE zostali o nim poinformowani uczestnicy z preakredytacją. W efekcie tego, po przybyciu na miejsce, jako jedni z pierwszych dowiedzieliśmy się, że miejsca na wszystkie interesujące nas atrakcje zostały już zarezerwowane. I tyle. Nic nie da się zrobić. Nieważne, że jedziesz z drugiego krańca Polski, nieważne, że nie miałeś szansy zapisać się na interesujące prelekcje czy sesje RPG. Masz pecha i już. Aplikacja do zapisów to fantastyczny pomysł, ja wiem, ale tak jak na Lajconiku 2016 część miejsc musi być dostępna dla ludzi na miejscu, bez facebooka na przykład. To był jeden błąd organizatorów. Jeden, ale jego efekt był dla nas tak druzgocący jak góra lodowa dla Titanica. W pierwszy dzień, w pierwszej godzinie nasz entuzjazm się skończył, umarł i tyle go widzieli. 

Nawet pisząc te słowa, czuję się przygnębiony, nadal trzyma mnie smutek i takie rozdrażnienie. Czuję się tak, jakbym był w drogiej restauracji, bardzo głodny siedział i niecierpliwie oczekiwał aż doskonałe, wyśmienite danie pojawi się na moim stole. Jakby sam Marco Pierre White stawał na głowie, żeby mi kulinarnie dogodzić i kiedy wreszcie dostaję talerz, przez czyjąś nieuwagę, na środku talerza siedzi sobie jakiś obleśny owad. Odechciewa się, po prostu się odechciewa.

Misiek

Melodie przeszłości – gry, które ładnie się zestarzały.

Czas płynie nieubłaganie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt nie myślał o wysyłaniu zdjęć via powietrze, samochodach na elektryczność i deskach lewitujących nad ziemią. Obecnie mamy już „smartfony”, „smartwatche”, „smarthousy” i tylko my jakoś tak trochę mniej smart… Starsi ludzie lubią powtarzać, że: „dawniej to wszystko było lepsze…”. Wiele z tego jest oczywiście przesadą, tęsknotą za młodością, jednak znajdą się czasem ze dwie, trzy rzeczy, które są jak pierwszy numer Kaczora Donalda odnaleziony po 20 latach na strychu. Niby stare i zniszczone, ale ciągle bawią… Tak samo jest z grami komputerowymi. Oto zestawienie kilku gier komputerowych, które po prostu ładnie się zestarzały.

1 Pokemon Red.

pkmn_display

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego można było skakać przez płotek w dół, a nigdy do góry? To nie może być takie trudne…

Historia Pokemonów, rozpoczęła się co prawda wraz z wydaniem gry Pokemon Green, jednak to części Red i Blue sięgnęły po światową sławę. Gra wydana była na GameBoy’a, w związku z tym obecnie, eufemicznie mówiąc, grafika nie powala. Jednak mimo tego, że całość jest czarno-biała, piksele biją po oczach, a głównych bohater choruje na chroniczny brak szyi, to gra wywołuje ciągle pozytywne emocje. Zaryzykuję stwierdzenie, że bawiłem się przy niej tak samo dobrze 15 lat temu, grając na pożyczonym od kolegi zakurzonym GameBoy’u jak i teraz na wykładzie z Międzynarodowych Transakcji Gospodarczych. Gra po prostu wciąga, człowiek chce kolekcjonować kolejne „kieszonkowe potwory”, trenować je i zostać najlepszym na świecie.

2 Fallout i Fallout 2.

137584484

Nawet na pustkowiach trzeba się schylać do okienka w nocnym. Pewne rzeczy nie ulegają zmianie, pomimo wojny nuklearnej.

Obecnie mamy te wszystkie Intele, Radeony i inne Shadery. Komputer potrafi wyglądać lepiej niż golf po tuningu, a twórcy prześcigają się w tworzeniu coraz to bardziej realistycznej grafiki. Taki np. Fallout 4, to podobno powala na kolana. Te wszystkie wybuchy, pościgi, poruszająca się woda i refleksy słoneczne… Jednak moim zdaniem, to Fallout skończył się na „Kill’em all”, a dokładnie to na dwójce. Mimo, że grafika nieco się już zestarzała, a gadające głowy postaci, które ruszają ustami wypowiadając słowa, nie robią już na nikim wrażenia, to w żadnej późniejszej odsłonie cyklu, ciężki klimat postapokaliptycznych pustkowi nie jest tak odczuwalny. Miasta są prawdziwie brudne, ludzie okrutni, jedzenie i woda zatrute a na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo. Trudne wybory, przed którymi stajemy w New Vegas czy Falloucie 4, są niczym wobec pytania, które zadajemy sobie ciągle, mimo upływu lat, w trakcie gry w pierwsze Fallouty. Gdzie kończy się człowiek a zaczyna mutant? Czy ja jestem już za tą granicą?

3 Starcraft

starcraft-fastest-zerg-protoss

Wierzcie lub nie, ale na tamte czasy to była jedna z ładniejszych gier. Przynajmniej w mojej opinii. 

W 1969 roku człowiek postawił stopę na Księżycu (albo nie postawił, zależy kogo zapytać…). 30 lat później spotkaliśmy obce rasy i przekonaliśmy się, że nie są pokojowo nastawione. W 1999r. rozpoczęła się wojna pomiędzy Protossami, Zergami i Terranami, która trwa do dzisiaj ( i tak między nami mówiąc, to Polakom idzie w niej całkiem nieźle). Teraz oczywiście walka toczy się w pełnym 3D i przy użyciu szybkich łączy internetowych, jednak na początku kosmiczni Marines byli zbudowani ze sprit’ów a sama gra zajmowała mniej niż 1 GB. Oprócz ciekawej fabuły, gra miała do zaoferowania trzy zupełnie różne od siebie rasy (i przez zupełnie różne, mam na myśli ZUPEŁNIE, a nie tylko inny wygląd graficzny…), które były dość zbalansowane i zapewniały możliwość zwycięstwa każdej z nich. Te wszystkie zalety są nadal widoczne, mimo 17 lat od premiery gry. Obecnie zdarza mi się odpalić grę i skopać kilka pikselowych obcych, tylko dlatego, że przynosi to niebywałą frajdę. Nadal!

Do powyższego zestawienia, można by dodawać gry w nieskończoność. Jest mnóstwo tytułów, które mimo że lekko zakurzone, dale są w stanie porwać nas na długie godziny. Pytanie tylko czy to jest kwestia naszego sentymentu do nich i wspomnień z nimi związanymi? Czy pokazując, kiedyś w przyszłości, mojemu dziecku np. Fallout’a, nie usłyszę: „Ale tato, to jest brzydkie, nudne i nie mogę podpiąć mojego super kostiumu imitującego wrażenia z rozgrywki”. Może po prostu nie będę miał dzieci….

Wilczy

Zew Przygody – Polcon

Ileż monotonii wytrzymać może człowiek, spędzając całe dni wpatrzony w ekran komputera, zamknięty w biurze, w szkole, w domu. Nuda przytłacza i gniecie. Potęguje tęsknotę za wolnością. Aż w końcu w człowieku coś pęka, przejmuje go ochota działania, budzi się Zew Przygody. Jak drapieżnik, który zwęszył zwierzynę, człowiek taki rusza na szlak. Wilczy głód przygody i tęsknota za ekscytacją sprawiają, że wchodzi na scieżkę, z której nie ma odwrotu. Tak własnie było z nami. Jak wilk ruszyłem pędem w kierunku Wrocławia – polskiego Las Vegas, Miasta Grzechu (o tym, dlaczego grzechu, może nie będę się tu rozpisywał, ażeby nie zgorszyć drogiego Czytelnika). Nie pojechałem sam, towarzyszył mi brat-wilk Misiek ( i dzięki Bogu, bo gdyby nie on, to moje zdolności nawigacji zaprowadziłyby nas do Włocławka…)

Ale do rzeczy, otóż pojechaliśmy na konwent/konferencję Polcon 2016. Spieszę wyjaśnić, że konwent to takie wydarzenie kulturalne, na którym spotykają się amatorzy klimatów sci-fi, fantasy, gier fabularnych, gier planszowych, mangi, anime, horroru, grozy i temu podobnych rzeczy. Na konwencie możecie liczyć na prelekcje i wykłady z danej dziedziny, znajdziecie też miejsce do gry, zarówno w popularne planszówki jak i w mniej popularne gry RPG. Ale co najważniejsze, możecie liczyć na to, że spotkacie rzesze przemiłych ludzi i nawiążecie nowe znajomości.

Konwent konwentowi nierówny.

Nie oszukujmy się, nie każdy konwent przypadnie Wam do gustu, nie każdy przekona Was swoją listą atrakcji. Do każdego należy się przygotować. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, bo pomimo iż włożyliśmy sporo wysiłku w staranne wybieranie prelekcji w których chcieliśmy uczestniczyć, pomimo rzetelnego sprawdzenia listy autorów, gości i prelegentów, same prelekcje bardzo nas rozczarowały. Obszerny opis i dokładna relacja z konwentu z pewnością pojawi się niedługo na stronie, jak już uda nam się przetrawić zebrany materiał. Dlatego też skupię się na punktach, które były najbardziej warte uwagi.

Listę otwiera Mark Rein Hagen, sławna postać w świecie gier fabularnych, autor między innymi gry “Wampir Maskarada”. Człowiek ten spędził kilka ostatnich dekad na pisaniu o grach RPG, tworzeniu gier RPG, graniu w gry RPG, więc naturalnie miał do przekazania bardzo wiele ciekawych rzeczy, prezentował również swój najnowszy projekt, grę “I am Zombie”, która pomimo naszego początkowego sceptycyzmu, podbiła nasze serca. Jakby tego było mało, Mark zaoferował, że poprowadzi grę dla kilku osób! Dla tych, którzy nie wiedzą jak wiele to znaczy, dla porównania, to tak jakby Mikka Hakkinen, albo Michael Schumacher zaoferowali kilka lekcji jazdy samochodem. Obaj dostaliśmy miejsce w grze i powiem wprost, to niezapomniane doświadczenie.

 

14100549_10154457936473415_5114438829346503473_n

Marc i my. (Marc to ten w środku, jakby kto nie wiedział)


Kolejną atrakcją, z którą wiązaliśmy ogromne nadzieje, był Puchar Mistrza Mistrzów. Odbywający się co roku, ogólnopolski turniej, który wyłania najlepszego Mistrza Gry (osobę, której rolą jest prowadzenie sesji RPG, a więc odpowiedzialną za scenariusz, rozgrywkę, narrację itp) w Polsce. Dwa dni sesji, wielu doświadczonych graczy i sędziów i rzekomo bardzo wysoki poziom gry. Sesje eliminacyjne i półfinały odbywały się za zamkniętymi drzwiami, pod czujnym okiem sędziów, natomiast finał PMM był otwarty dla publiczności. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że nie tylko mogliśmy go obserwować i uczyć się od najlepszych, ale jeden z nas mógł wziąć udział w finale Pucharu Mistrza Mistrzów w roli gracza! Misiek nie był skłonny grać, ja za to nie przepuściłem takiej okazji. W trakcie gry, wcieliłem się w greckiego niewolnika, byłego gladiatora, wplątanego w sieć intryg pomiędzy rodzeństwem patrycjuszy. Byłem bardzo zadowolony z gry, szybko odnalazłem wspólny język z pozostałymi graczami a rola, którą przewidział dla mnie scenariusz wpasowała się w moje gusta, jak masło czosnkowe pasuje do grzanek z serem. Po skończonej grze uśmiech nie chciał mi zejść z twarzy, pomógł mu w tym Misiek…

Lody karmelowe z morską solą…

Zaangażowany w grę, nie zauważyłem, jak widownia z każdą minutą traciła na liczebności. Zaaferowany, nie zwróciłem uwagi na, jak mi to ładnie Misiek przedstawił, raczej kiepską narrację i bierną rolę prowadzącego. Moja ekscytacja przesłoniła mi prosty fakt, że długo wyczekiwany wysoki poziom gry na PMM, nie zmaterializował się i gdyby nie dwójka pozostałych graczy, to o żadnym uśmiechu nie mogłoby być mowy.

Problemy nie ograniczyły się tylko do PMM. Organizacja Polconu pozostawiała dużo do życzenia, punkt informacyjny, w którym nikt nie posiadał żadnej przydanej informacji (nawet o tym, gdzie dokładnie mają miejsce niektóre atrakcje), cena, która była wielce wygórowana w porównaniu do pozostałych konwentów w Polsce, prelekcje, które okazywały się stratą czasu. Jeden Mark Rein Hagen nie jest w stanie zrekompensować tych niedostatków. Dlatego też, odpowiedź na proste pytanie, czy to był dobry konwent jest jedna: niestety, nie.

Najwięcej przykrości jednak sprawia zdanie sobie sprawy, że za tymi mało przyjemnymi wrażeniami stoją ludzie. Bo to w gruncie rzeczy ludzie tworzą takie inicjatywy. Tutaj muszę się podzielić z Czytelnikiem niechlubnymi przykładami.

Niekompetencja i brak profesjonalizmu – osoba odpowiedzialna za tłumaczenie i przedstawienie Marka Rein Hagena wykazała się absolutnym brakiem kompetencji językowych, pozwalała sobie na mało śmieszne żarty, rekompensowała swoją nieudolność głośno śmiejąc się z własnych żartów, podczas gdy po minach na widowni widać było tylko zażenowanie. Na dodatek w obecności gościa z zagranicy, pozwalała sobie prowadzić część prelekcji po polsku! Podczas gdy Mark, siedział zakłopotany nie rozumiejąc ani słowa. Widok tego gamonia działał mi na nerwy, ale Misiek, któremu charakterem bliżej do tatarskiej ordy, toczył pianę z ust ze złości a na twarzy miał wypisaną żądzę mordu. Jakby tego było mało, później, podczas gry z Markiem, ten sam człowiek, ten gamoń własnie, dołączył do naszego stolika. To był moment autentycznego strachu o mojego towarzysza, bo Misiek wyglądał jakby miał zaraz dostać wylewu.

Prelekcyjne gaduły – z tym zjawiskiem spotkać się możecie na każdym niemal konwencie. Otóż, ludzie zapominają, kto prelekcje prowadzi i uzurpują sobie prawo do wtrącania się, przerywania, dopowiadania, opowiadania ich zdaniem zabawnych historyjek i anegdot. Jedziemy z drugiego krańca kraju po to, żeby wysłuchać prelegenta, to on przygotował materiał, to on chce nam coś przekazać. Nie jedziemy po to, żeby słuchać życiowych historii ludzi, którzy chcą się przed prelegentem i publicznością popisywać. I tyle w temacie.

14152091_1141845805907331_1607760380_o

Gdzie by tu pojechać następnym razem?

Znajomi, nowo poznane osoby, współgracze i Mark Rein Hagen sprawili, że nie żałuję czasu, wysiłku i pieniędzy wydanych na ten wyjazd. Nie mogę jednak z czystym sumieniem polecić Polconu jako udanego, dobrze zorganizowanego i profesjonalnie prowadzonego konwentu/konferencji.

Misiek&Wilczy

Who watched the Watchmen? I dlaczego nie David Ayer?

Nie lubię filmów o Superbohaterach. No nie lubię i już. Za to moja dziewczyna je uwielbia i ogląda w kolejności chronologicznej, alfabetycznej i geometrycznej. Zna zależności pomiędzy bohaterami, różnice między Marvelem i DC Comics oraz potrafi powiedzieć, kto to jest agentka Carter. Z tego naszego trudnego związku, wynika czasem, że idziemy do kina. Ja chciałem iść na „Sausage Party” a ona na „Suicide Squad” ( tłumaczony na polski jako Legion Samobójców – Brrr! ), więc w ramach kompromisu poszliśmy na „Suicide Squad”. Po seansie miałem poczucie zmarnowanego potencjału, ten film nie jest zły, ale mógłby być o wiele lepszy. Kiedy wróciłem do domu, pomyślałem sobie: -„A obejrzę jeszcze jakiś film o superbohaterach. W końcu może to ja jestem uprzedzony.” Wybrałem „Watchmen- Strażnicy” i…. Czy przy produkcji “Suicide Squad” nie było nikogo kto oglądał “Watchmen’ów”? A jeżeli był, to dlaczego nie zaproponował twórcom „Ej słuchajcie zróbmy ten film, tak trochę jak tamten”, a jeżeli zaproponował, to czemu go nie posłuchali?!

will-we-ever-see-a-watchman-2-in-the-dc-extended-universe-watchmen-2009-583075

1. Postacie
Głównymi bohaterami “Suicide Squad” są psychopaci, mordercy i kryminaliści, natomiast w przypadku “Watchmenów” to superbohaterowie, którzy przeszli na emeryturę. Co do zasady, powinniśmy więc darzyć dużo większą estymą byłych herosów, którzy po prostu się już skończyli, oni powinni być dobrzy, wspaniali i bohaterscy. Wiecie co? Jeżeli musiałbym iść na piwo z Deadshotem albo z Komediantem to oczywistym jest, że wybrałbym płatnego zabójcę. Gdybym miał być przesłuchiwany albo przez Harley Quinn albo przez Rorschach’a, to zdecydowanie wolałbym panią doktor. Postacie w “Watchmen’ach” są mroczne, pełne odcieni szarości, negatywnych uczuć i podążających za nimi grzechów z przeszłości. Żaden z nich nie jest zły do szpiku kości, ale życie, którym żyją, wymusza na nich pewne zachowania. “Suicide Squad” chce nam natomiast wmówić, że jego bohaterowie to świry, kryminaliści i ogólnie źli, źli ludzie, ale prawda jest taka, że wywołują oni zupełnie odwrotne emocje – w sumie są spoko, każdy z nich ma jakieś tam swoje normalne marzenia i jakby są wciśnięci do tej formy na siłę. Film stara się obrazować powiedzenie „ Bycie złym jest cool”. Wcale nie jest!

harleyhammer (1)

Porozmawiajmy o Twoim dzieciństwie…

2. Historia

Seans “Watchmen’ów” nie jest przeznaczony dla niedzielnego widza. Film ma grubo ponad dwie godziny, a wersja reżyserska, którą oglądałem, jeszcze więcej. Nie dziwi więc fakt, że historia jest dobrze opowiedziana, wątki wynikają jedne z drugich, a bohaterowie mają solidne motywacje. Jednak “Suicide Squad” nie trwa dużo krócej, a w fabule pojawiają się ogromne wręcz luki. Film posiada ogromne nieścisłości logiczne i mnóstwo uproszczeń ( armia Stanów Zjednoczonych składa się tylko z kilku odziałów SEAL’s i paru helikopterów), a w warstwie relacji między postaciami nie jest lepiej. Bohaterowie, którzy są przecież kryminalistami i powinno im zależeć tylko na ich własnym interesie, w pewnym momencie decydują się współpracować i zmagać się z różnego rodzaju okropnościami dlatego, że… No właśnie, dlaczego? Odnoszę wrażenie, że albo naprawdę ważne fragmenty tego filmu zostały wycięte wskutek niesławnych już poprawek Warner Bros, albo reżyser miał po prostu taką wizję. Jestem w stanie sobie wyobrazić taką sytuację, kiedy scenarzysta podchodzi do Willa Smith’a, grającego główną rolę i mówi „Słuchaj Will, działacie już razem jakieś 30 minut, to jest dobry moment, żeby zawiązać drużynę, więc od teraz się lubicie, okey? I zapomnij o tym co było napisane w skrypcie, nie obchodzi Cię twoja córka, hajs czy możliwość ucieczki. Od teraz najważniejszymi ludźmi na świecie są ci goście, których poznałeś kilka dni temu.” A Will, jak to Will, no co miał zrobić? Zagrał tak jak mu kazali. ( Na marginesie mówiąc, bardzo dobrze).

tl-horizontal_main_2x (1)

No co zrobisz? No nic nie zrobisz.

3. Główny przeciwnik

Skoro protagonistami w filmie są złoczyńcy, to ich główny przeciwnik powinien być megazłoczyńcą, kryminalnym mastermindem, najgorszym wśród najgorszych, uosobieniem przetrąconej psychiki, która widzi radość w czynieniu zła. Niestety w “Suicide Squad”, główny antagonista ma może 10 minut czasu antenowego? Jest w dodatku mocno nijaki, nie znamy jego motywacji, historii, pojawia się znikąd. Normalnie jak nieco wkurzony królik z kapelusza. To co mi się podobało w “Watchmen’ach” to to, że tożsamość głównego złego, dla mnie przynajmniej, była zaskoczeniem. Okazało się, że zło jest tuż przed naszym nosem, że łatwo to przeoczyć. Poza tym główny przeciwnik miał swój cel, swoją motywację, nie chciał niszczyć tylko dla samej frajdy niszczenia.

rorschach_by_monsterwhacker-d749i5z

A Tobie co przypomina wzór na jego masce?

To ,czego najbardziej mi brakuje w “Suicide Squad”, a czego jest mnóstwo w “Watchmen’ach” to odcienie szarości. Miałem wrażenie, oglądając film Davida Ayer’a , że wszystkie postacie są proste, schematyczne i czarno białe. Co prawda, to są przestępcy, ale jacyś tacy swojscy. Natomiast w “Watchmen’ach”, w ogólnym rozrachunku, nie wiem, kto tu jest ten dobry, a kto ten zły. Oczywiście, jest to film ciężki, długi i bardzo obciążający. Natomiast “Suicide Squad” był pewnie tworzony jako lekki film akcji i nie ma w nim miejsca na tak rozległe studiom psychologii jak w “Watchmen’ach”. Jednak te filmy mogłyby być bardziej podobne do siebie. No mogłyby….

Wilczy

Twilight Imperium – epicka przygoda w kosmosie.

Z uwagi na to, że od jakiegoś czasu mocno ulegam, coraz większej popularności gier planszowych, więc ponieważ, nazwijmy to „miałem okazję”, zdobyłem planszówkową pozycję, która wzbudziła we mnie bardzo duże zainteresowanie podczas przeglądania listy Top 100 gier planszowych.

TI znacznie różni się od typowych przedstawicieli gatunku: gabarytowo zajmuje 2 razy więcej miejsca na półce, waga to aż 3,2 kg! (przed wyłamaniem figurek). Gra jest stworzona z myślą o grze 6 osobowej, instrukcja na ponad 44 strony w języku angielskim a przewidywany czas rozgrywki to od 4 do 6 godzin – brzmi zawadiacko.

W dużym skrócie, gra odzwierciedla zmagania kosmicznych ras o przejęcie rządów w odbudowującym się galaktycznym imperium. Każdy z graczy staje na czele jednej z międzyplanetarnych frakcji, która będzie rywalizować o władzę korzystając z aspektów: polityki, ekonomii, technologii i oczywiście walki – dla planszówkowych wyjadaczy brzmi to mocno znajomo i może odrobinę schematycznie, ale…

 

ti03_preview

10 ras a i tak wszyscy chcą grać kotami…

Dlaczego TI i dlaczego warto?

Najważniejsza sprawa: jestem przekonany, że gra Twilight Imperium jest skierowana do osób, które szukają wielowątkowej, rozbudowanej i spójnej gry strategicznej z dozą fantastyki w tle. Jeżeli jesteś graczem, któremu niestraszne zarwanie nocki, spora ilości tekstu do przeczytania, posiadasz stół z dużym, a przede wszystkim szerokim blatem, który jest w stanie wytrzymać kilka godzin podpierających się na nim łokci oraz rzecz jasna masz 5 innych znajomych, którzy posiadają powyższe cechy (poza stołem), uwierz mi nie znajdziesz w życiu wielu tytułów, które tak idealnie jak TI wpasują się w Twoje gusta. Poniżej opowiem o wszystkich zaletach tej gry oraz napiszę dlaczego praktycznie nie ma większych wad.

1. Zasady gry

Tak jak wspomniałem instrukcja do gry jest całkiem spora – być może nie najdłuższa jaką w życiu widziałem – ale jednak długa (44 stron). Mimo to zasady są skonstruowane w taki sposób, że układają się w logiczny ciąg, kolejne szczegóły wynikają jedne z drugich i pomimo, że jest tego całkiem sporo można je w łatwy sposób przyswoić. Przeczytałem instrukcje do gry może 2 razy i byłem w stanie swobodnie przedstawić zasady innym uczestnikom rozgrywki. Oczywiście w czasie gry raz na jakiś czas trzeba było sięgać do instrukcji, ale cała rozgrywka przebiegła płynnie. To co jest niezwykle ważne to to, że instrukcja precyzyjnie opisuje różne kruczki i rozwiązuje sporne kwestie.

2. Plansza

 

14001867_1124866904271888_1017217743_o

A więc mówisz, że masz duży stół?

Plansza w TI składa się dużych, grubych heksów, z których na początku gry tworzy się galaktykę. Plusy planszy:

– plansza złożona z modułów; inna w każdej rozgrywce

– duże heksy pozwalają ułożyć na nich sporo żetonów i figurek

– heksy (systemy) zawierają w sobie planety – wewnętrzne pola, które sprawiają, że zdobycie samego pola nie daje graczowi całkowitego sukcesu

– samo tworzenie planszy daje dużo satysfakcji i przyjemności

3. Rozgrywka

TI w swojej rozgrywce wykorzystuje system tzw. Command Counterów – czyli Rozkazów, dzięki którym możemy wykonywać wszystkie czynności na planszy: ruch statków kosmicznych, przejmowanie planet, rozbudowa floty itd. Ponieważ możemy wydać tylko jeden rozkaz na system, gra zachowuje aspekt czasu oraz wykonywania czynności w ustalonym porządku. Mogłoby się wydawać, że takie rozwiązanie sprawi, że przebieg rozgrywki będzie niezwykle wolny, a jednak zróżnicowanie cech różnych statków, pewne technologie oraz odległości pomiędzy poszczególnymi heksami tworzącymi plansze sprawiają, że gra zaskakuje szybkością, a jednocześnie zapewnia możliwość reakcji na ruchy przeciwników, co ogranicza takie zjawiska znane z innych gier tego typu jak: „poczekam jeszcze jedną kolejkę”, „zabunkruje się”, „wygram w ostatnim ruchu”.

 

91066_sowa-zdziwiona-liscie

Czy ty właśnie wynalazłeś Gwiazdy Śmierci?


4. Ograniczona losowość

Pomimo różnych opinii na ten temat osobiście uważam, że kostka jest nieodłącznym pierwiastkiem chaosu, który w życiu cechuje naturę człowieka: zdolność do heroicznych brawurowych akcji, jak i całkowitą porażkę spowodowaną jedną niedokręconą śrubką. W TI czasem rzuca się kostkami, i o ile to kostki decydują o ostatecznym losie bitwy to mądrze kalkulujący gracz jest w stanie przewidzieć wyniki i tak pokierować swoimi ruchami by los był po jego stronie.

5. Wielowątkowość

To jest właśnie element, dla którego granie w TI jest czystą przyjemnością samą w sobie. Pierwszy raz doświadczyłem uczucia, że zwycięstwo wcale nie jest takie istotne z uwagi na mnóstwo detali, które sprawiają, że przy tej grze zwyczajnie chce się posiedzieć. Do dyspozycji graczy zostaje oddanych 10 ras z unikalnymi zdolnościami. Elementy gry posiadają bogate teksty fabularne – wiadomo nie wszyscy będą je czytać, ale dla wielu będą jak sól i pieprz w daniu kulinarnym. W TI można uprawiać politykę, zarówno debatę jak i głosowania, a nawet przekupstwa czasami bardzo mocno zmieniając zasady gry. Mamy tu też elementy handlu, mamy karty akcji – czyli asy w rękawie, których zagranie odwraca losy wojny, potrafi udaremnić plan lub bardzo mocno przeszkadzać i pomagać, zaskakując przeciwnika, mamy dynamicznie zmieniającą się inicjatywę oraz potężne narzędzia jakimi są karty strategiczne. Co ciekawe, pomimo precyzyjnie skonstruowanych zasad, gracze mogą również, nie naginając żadnych przepisów, zwyczajnie dogadać się co do pewnych aspektów w czasie gry, a nawet są do tego wyraźnie zachęceni.

13682628_1124866797605232_1746303737_o

Dobra, to jeszcze tylko wynajdę cybernetykę, działa szturmowe i diody tranzytowe i już będę mógł kupić broń biologiczną x-89. Drżyjcie!

W mojej opinii Twilight stanowi bardzo skrupulatnie dopracowany produkt, stworzony w trakcie żmudnych godzin prób i błędów– patrząc na swoje własne, choć bardzo skromne, doświadczenie w tworzeniu gier planszowych jestem w stanie wyobrazić sobie tytaniczną pracę wykonaną przez nieugiętych pasjonatów. Gra pokazuje, że wytrwałość w dążeniu do celu daje naprawdę mocne rezultaty. Oczywiście mamy tu też drobne mankamenty i kwestie sporne, ale w obliczu całości odpływają one daleko daleko w przestrzeń niekończącego się kosmosu.

Osobiście wiem, że jeszcze mnóstwo razy zasiądę do stołu przy tej pozycji i dużo czasu upłynie zanim grę poznam w całości, szczególnie, że oprócz wersji podstawowej są dostępne jeszcze 2 dodatki !!! 🙂

Pax Magnifica Bellum Gloriosum

-Zbój-

Jak (nie) zostałem trenerem Pokemon…

Miałem kiedyś sen. Śniła mi się przyszłość. Latające deski, samowiążące się buty, drony z kamerami. Świat zmienił się nie do poznania a ludziom żyje się dostatniej. Jednym z wyznaczników ogólnego dobrobytu są gry oparte na Virtual Reality, przenikające się ze światem rzeczywistym. Rekordy popularności bije gra oparta na systemie GPS, która pozwala użytkownikom na podróżowaniu po świecie i łapaniu do okrągłych przedmiotów dziwnych istot, ni to zwierząt ni potworów. Po obudzeniu zacząłem się zastanawiać, wierząc w swoje zdolności profetyczne, kiedy to nas czeka. Okazuje się, że jak śpiewa zespół Gorillaz „Tomorrow comes today…”

pokemon-go-wymagania-1200x667

Wielka trójka. Teraz nie musisz już wybierać i możesz mieć je wszystkie.

Okazuje się, że latające deski już są, samowiążące się buty też, drony z kamerami projektuje już nawet mój kumpel z liceum, ale co najlepsze, każdy ciut zamożniejszy obywatel, wyposażony w odpowiedni telefon, może łapać pokemony. Postanowiłem też spróbować, zobaczyć czy uda mi się złapać je wszystkie i czy mogę zostać najlepszym trenerem pokemon w mieście. Każdy uczeń potrzebuje mistrza, tak więc skierowałem swoje kroki do czcigodnego grona mentorów, które mogło mi pokazać jak osiągnąć sukces. Nim się zorientowałem jechałem do parku Chorzowskiego z moim kolegą Mateuszem (level 20), aby tam razem z Asią (level 24) i Maćkiem (level 23) poznawać tajniki sztuki. Na początku myślałem, że najwięcej Pokemonów ma ten, kto najwięcej się porusza, dociera w trudno dostępne miejsca i niestrudzony maszeruje przez życie z telefonem w ręce. Próbując się przygotować na trudy bycia trenerem, miałem ze sobą wodę, wygodne buty i spodnie bojówki, gdyby trzeba było się przedzierać przez krzaki. Mateusz powiedział mi, że mam zabrać też koc, który wydawał mi się tylko zbędnym balastem, ale nie kwestionuje się słów profesjonalistów. W końcu wysiedliśmy z auta i obraliśmy kurs na punkt, w którego pobliżu znajdowały się 4 PokeStopy. Docierając do tego miejsca, zobaczyłem sylwetki ludzi. Dużej ilości ludzi naraz. Mimo tego, że była 21:30, znajdowało się tam ze sto osób, a każda z nich wpatrzona w ekran urządzenia mobilnego. Usiedliśmy na kocach i sam też zacząłem rzucać pokeballami.

11

Aż żal go łapać. Tak jakoś dziwnie się patrzy…

W tym momencie należałoby wyjaśnić podstawy rozgrywki. Otóż w założeniu, gracz ma za zadanie chodzić po realnym świecie, a dzięki technologii GPS jego awatar przesuwa się po planszy w świecie gry. Co jakiś czas, pojawiają się na ekranie pokemony, w które należy kliknąć a następnie rzucić w nie pokeballem, aby je złapać. Dlaczego mówię w założeniu? Wszystko za sprawą tak zwanych „Lure” – modułów, przedmiotów, które przyciągają Pokemony do lokacji zwanych PokeStopami. Powoduje to, że akurat w tym miejscu gdzie siedzieliśmy, zazębiały się cztery Lury, co skutkowało nieustanną falą Pokemonów, które aż same pchały się do naszych kieszeni. Przez dwa tygodnie grania w tę grę udało się złapać 30 Pokemonów, po około dwóch godzinach, które spędziliśmy w parku, miałem na koncie 180, w tym 66 Pigeotów, 40 Weedlów i 16 Evee’ów. Po co mi tak dużo? Dlatego, że gra stawia na ilość, a nie na jakość. W uproszczeniu im więcej pokemonów złapiesz, tym wyższy poziom zdobędziesz, tym lepsze pokemony możesz złapać i zdobyć wyższy poziom. Głównym celem jest oczywiście złapać je wszystkie, ale poza tym graczom zależy także na dominacji w tak zwanych PokeGymach, które są rozsiane w różnych punktach w mieście. Trzy drużyny trenerów Pokemon (żółta, niebieska i czerwona) walczą na śmierć i życie o każdy skrawek terenu, których ich drużyna może zająć. Stosują taktyki, wybierają pokemony, zaklinają rzeczywistość, żeby Evee zmienił się w Vaporeona a nie w Jolteona, bo to ostatnie dno a nie pokemon.

Wśród tych wszystkich specjalistów, siedziałem ja z siłą moich Pokemonów na poziomie 230 (średni poziom Combat Power moich znajomych to coś około 800), marnymi 180 złapanymi Pokemonami i głową pełną pytań. Czy to na pewno tak miało wyglądać? Dlaczego, pomimo że gra, w założeniu, miała Cię zmusić do eksplorowania świata, okazuje się, że ludzie i tak siedzą w jednym miejscu i tylko nabijają levele? (to i tak jest sukces, że wyszli na zewnątrz) Dlaczego gra tak prosta, żeby nie powiedzieć prostacka, w której nie robi się nic więcej poza serią powtarzalnych czynności, daje graczom, aż tak dużo frajdy? Czemu ludzie za tym tak bardzo szaleją, że ruszają w nocy siedzieć w parku i łapać Pokemony? Czy jest tu w okolicy jakiś kebab?

pokemon-go-660-wp-x

Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

Cóż na większość tych pytań nie znalazłem odpowiedzi, jednego jestem tylko pewien. Nie nadaję się na trenera Pokemon. Nie złapałem żadnego rzadkiego pokemona, a w dodatku pogryzły mnie komary. Ja już chyba wolę moich kosmicznych Marines. Oni przynajmniej nie patrzą na mnie dużymi oczami, kiedy wysyłam ich przeciwko hordom zergów.

pokemon-go-server-issues-188980

P.S. Najmocniejszym doświadczeniem podczas sesji trenerstwa był moment kiedy ktoś krzyknął, że gdzieś w krzakach siedzi Marołak. Na to hasło wszyscy ludzie wstali i rzucili się szukać tego pokemona. Normalnie jak za PRL-u kiedy rzucili papier toaletowy. 100 osób ugania się w nocy, najgorsze, że ja poleciałem razem z nimi…

Wilczy

“Zaraz zjem Cię na surowo!” czyli subiektywna lista przeciwników w grach komputerowych.

Jednym z moich ulubionych złotych myśli, mających połączenie z grami komputerowymi jest stwierdzenie, że „ w życiu jak w grze komputerowej, jeżeli nie ma przeciwników, to znaczy że idziesz w złym kierunku”. Jednak podobnie jak w naszej ponurej egzystencji, tak i w grach istnieją przeciwnicy mniej lub bardziej zawzięci. Dzisiaj w Deskach na Dwór, znajdziemy tych, którzy nawet nie mieszcza się w skali, tych, którzy posiadają cały wachlarz brzydkich sztuczek i z chęcią go wykorzystują, tylko po to, aby bohater poniósł śmierć lub stał się kalekom do końca życia. Bez zbędnego gadania, zapraszam was do subiektywnego przeglądu najcięższych i/lub najbardziej irytujących przeciwników w grach komputerowych… (dla porządku powiem, że z tego zestawienia”wylecieli” tak zwani Bossowie, na nich też przyjdzie pora, ale na razie rozmawiamy o przeciwnikach, których spotykamy conajmniej kilka razy w ciągu gry i nie są oni Bohaterami Niezależnymi, ot tacy tam wrogowie, po drodze do celu)

  1. Bioshock – Big Daddy 
    2424193-bioshock_big_daddy

    Polska dla Polaków, Ziemia dla Ziemniaków, Rapture dla Rapturanów.

    Jeżeli jeszcze nie graliście w Bioshocka, najwyższy czas nadrobić zaległości. Gra osadzona jest w podwodnym mieście, Rapture, które przyjdzie nam eksplorować. W czasie odkrywania tajemnic tego przedziwnego miejsca, spotkamy także jego mieszkańców, zmienionych przez dziwną substancję zwaną ADAMEM. Dzięki niemu można zdobywać nadludzkie zdolności, ale jak wszystko w życiu, trzeba zapłacić za to wysoką cenę. Jedną z części składowych tej ceny, jest pokonanie stworów nazywanych Big Daddy. ( Dlaczego? Co oni mają wspólnego z ADAMEM? Czy chodzi może o coś więcej? Czyim Ojcem jest Big Daddy? Dlaczego nie stawiamy spacji przed znakiem zapytania? Cóż na większość tych pytań otrzymujecie odpowiedź grając w Bioshock’a). Czym charakteryzuje się Big Daddy? Ano tym, że jest niemożliwie wręcz wytrzymały, ubrany w strój płetwonurka z lat 50, posiada zabójczą broń i do tego…. a co to jeszcze nie wystarczy? Każda walka z tym potworem, to wykorzystanie większości amunicji, którą mieliśmy w zapasie i/lub wielokrotna śmierć postaci. Prawdziwy horror.

     

  2. Łupieżcy umysłu – Baldur’s Gate 2 
    Mind_flayer_-_5E

    A dziś na obiad, potrawka z Łowcy, zupa z Paladyna i deser o smaku Złodzieja.

    Cóż może być przeszkodą dla dobrze wyekwipowanej, wspaniale wyszkolonej i pełnej odwagi drużyny poszukiwaczy przygód? Na przykład grupa łupieżców umysłu. Te potwory zamieszkują zazwyczaj kanały lub podziemia i tylko czekają aż napatoczy się jakiś niezbyt inteligentny wojownik, ewentualnie barbarzyńca. Łupieżcy nie posiadają dobrych statystyk do walki wręcz jednak zdolność wysysania inteligencji i innych podobnych cech maja rozwinięte aż nad to. Teraz pytanie do publiczności, jeżeli tworzysz wojownika, to na jaki współczynnik przeznaczysz najmniejszą wartość? No raczej nie na siłę. A wiecie co się stanie jeżeli wasza inteligencja spadnie do zera? Przestaniecie umieć oddychać. W ten właśnie sposób Łupieżcy umysłu dziesiątkowali dziesiątki drużyn w Baldur’s Gate 2. Dodajcie do tego umiejętność rzucania zaklęcia petryfikacja oraz brak możliwości wskrzeszenia osoby zamienionej w kamień i macie przeciwników idealnych.

     

  3. Pająki – Wiedźmin 3 Serce z Kamienia 
    z18184266Q,Ten-mily-skakun-ma-nozki-przy-otworze-gebowym--To-

    Dobra chłopaki, uwaga białowłosy jedzie. Szykować się.

    Co jest główną bronią Wiedźmina? Jego zwinność. ( oraz miecze, znaki, petardy, kusza, topór, buława etc). Co się stanie jeżeli zabierzemy Geraltowi możliwość poruszania się? Na pewno będzie to irytujące. Taka też jest walka z wielkimi pająkami w dodatku Serce z Kamienia. Nie dość że owijają siecią, to jeszcze stosują jedyną skuteczną taktykę wobec silniejszego przeciwnika. Doskocz, przypieprz, odskocz. Powtarzaj, aż do uzyskania oczekiwanego efektu. Na pewno mnóstwo wiedźminów i wiedźminek rzucało padem w ścianę, po piętnastej już z rzędu śmierci wskutek pająków (albo stwierdzało, że lepiej po prostu przejechać je koniem…).

Powyższa lista to tylko wierzchołek góry lodowej, czubek drzewa adwersarzy, pęd rośliny zła i zepsucia, jednak z drugiej strony, coś musi być w tych kawałkach kodu, że zapadają nam w pamięć. Nie to co gobliny, draughy, szkielety czy inne potworki, które sieczemy z uśmiechem na twarzy i zapasem mikstur leczniczych w plecaku.

A jacy są wasi najbardziej znienawidzeni przeciwnicy? Piszcie w komentarzach.

Wilczy

Od zera do bohatera!

Zauważyliście, że w większości historii o superbohaterach, ma jeden, prosty ale strasznie utarty schemat? Brak rodziców. Początkowa sielanka, nagły boom i życie w (prawie) samotności. Często bohater czuje się winny, bo tylko on przeżył. Uważa, ze był za słaby, aby obronić rodzinę. Dlatego zmienia się – trenuje, uczy się – chce się stać kimś innym; kimś, kogo nikt już nie pokona. Albo iinaczej! Zdarza się, że przypadek bądź przeznaczenie powoduje, że człowiek staje się herosem.
Czemu się tak dzieje, czemu filmowcy realizują wciąż ten sam schemat? Bo  to się sprzedaje. Czemu się sprzedaje? Bo ludzie kochają postacie, które z ofiary stają się bohaterami. Oto kilka dowodów na to!

  1. Bruce Wayne – Batman

Batman, zanim stał się Batmanem był świadkiem morderstwa swoich rodziców na przedmieściach Gotham. On jeden przeżył i poprzysiągł zemstę – jak możemy zauważyć w trylogii Nolana, to jego nadrzędny cel. Warto zwrócić uwagę na kreację Bena Afflecka w Świcie Sprawiedliwości (drobniutki spoiler), który genialnie kreuje zaburzenia świadomości człowieka-nietoperza, tak często opisywane w komiksach.  I mimu wielu negatywnych ocen – najbliżej mu do doskonałości. Wszystko to w skutek śmierci rodziców…

batman-hd-wallpaper-04

Najpierw doświadczona przez los sierota, potem mroczny mściciel. Awans o kilka poziomów doświadczenia naraz…

2. Clark Kent – Superman

Clark w sumie stracił rodziców dwa razy Najpierw na Kryptonie. Później przybranego ojca na Ziemi. I o ile dla mieszkańców zielonej planety, pierwsze osierocenie miało większy wpływ, bo przez to Kal El pojawił się na naszej planecie, o tyle drugie – rzutowało na całe życie Superman’a. Johnatan Clark wspierał swojego przybranego syna z całych sił a gdy go zabrakło, heros musiał sobie sam poradzić ze swoimi mocami. Całe szczęście nie wysadził planety.

Kal-El_Unbound_001

Galaktyczna sierota, a potem bożyszcze tłumów i zbawca świata. Nieźle jak na dzieciaka wychowanego na wiosce….

3. Peter Parker – Spiderman

Spiderman to taka trochę mieszanka Batmana i Supermana. Rodziców nie ma, wychowuje go wujostwo. I wujek, który był dla Petera niejako mentorem – przedwcześnie umiera. Nie wydaje się wam to jakby znajome? A to że chłopak czuje się winny całej tej sytuacji? 

66c7e9d3338378f8ceb16057ef86ec8edfd41965cc06058e95dfc0d067535445

Uczelniany nerd, wychowywany przez wujka i ciocię staję się… człowiekiem pająkiem. Ok można było lepiej, ale chodzenie po ścianach i tak jest super…


4. Harry Potter – Chłopiec, który przeżył

Dość nietypowa postać w naszym zestawieniu, bo Potter superbohaterem nie jest. Chyba. Cała seria książek zaczyna się od tego, że to właśnie on przeżył.  Podobno wiele wydawnictw odmówiło Pani Rowling wydania książki, argumentując, że “Przecież historia, gdzie w pierwszym rozdziale giną rodzice głównego bohatera giną, nie może się sprzedać.”  Całe życie Harry Potter, zastanawia się, jacy byli jego rodzice, czy jest do nich podobny, czy byliby z niego dumni, że co? że już gdzieś było? że wtórne? że ludzie tego nie kupią? Taaa… teraz to nawet na Pyrkonie grają w Quidditch’a.

d61881fe-f181-4464-84fa-cfca7bec59a5

Sierota mieszkająca pod schodami zostaje największym czarodziejem znanego świata. Moim zdaniem Ron i tak wyszedł na tym lepiej. Ożenił się z naprawdę fajną dziewczyną…

Oczywiście to tylko kilka przykładów, możemy ich znaleźć więcej (np. serial Flash). Niekoniecznie musi to być śmierć rodziców, może być kogoś bliskiego – ale schemat jest prosty: biedak, który kogoś traci, staje się kimś, kto ratuje innych i jest symbolem nadziei. Ludzie na to lecą. Za każdym razem…

Gandi

 

Napad na kino vol. I: Filmowe Rekordy

Na pewno wielu z was wie jaki film otrzymał najwięcej Oscarów i za co (jeżeli ktoś nie wie to Titanic i Powrót króla, za co? Za wszystko!). Jednak jest kilka takich kategorii, które ciągle mogą zaskoczyć zwykłego zjadacza chleba. Wiecie w jakim filmie występuje najwięcej przekleństw? Jaki jest najdłuższy film świata? Albo który z Niezniszczalnych zabił w swojej karierze najwięcej przeciwników? Wszystkie odpowiedzi tym artykule.

Najdłuższy film świata – Ambiance
Obecnie filmy są coraz dłuższe, a wysiedzenie na seansie coraz trudniejsze, szczególnie jeżeli trafiło się np. na Sierpień w hrabstwie Osage. Osobiście czekam na to aż w kinie zaczną się pojawiać przerwy, żeby człowiek mógł skoczyć do kibelka, coś przekąsić czy też po prostu wyjść do domu nie przeszkadzając innym oglądającym. Jednak Szwed Anders Weberg szykuje swoim widzom prawdziwy maraton. Jego film Ambiance będzie trwał 30 dni i będzie surrealistycznym snem, czymś w rodzaju podróży poza granice świadomości. Dzieło będzie pokazane synchronicznie na wszystkich kontynentach a po projekcji wszystkie kopie zostaną zniszczone. Może i dobrze, bo moja dziewczyna na pewno by chciała obejrzeć go jeszcze raz.

d443f15e-0b38-11e4-8b03-0025b511229e

Ujęcie z filmu. Chyba nie będę wiedział o co chodzi w tym filmie.

Najwięcej złotych malin – Jack i Jill
Adam Sandler nie jest moim ulubionym aktorem. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet nie zna się z żadnym z moich ulubionych aktorów. Kiedy usłyszałem, że powstanie film, w którym Adam Sandler gra siebie (Jack) i siebie-kobietę( Jill), wiedziałem, że coś się dzieje. Efektem tego popisu aktorskiego jest film, który uzyskał 10 Złotych Malin – nagród przyznawanych najgorszym filmom. Przypomnę tylko, że kategorii, w których rozdawane są Złote Maliny jest 10. Jednym słowem fundacja GRAF uznała ten film za najgorszy na świecie.

JackJill_530

Nope.

Najwięcej przekleństw w jednym filmie – Swearnet: The Movie
Rywalizacja w tej kategorii jest zacięta. W czołówce znajduje się Wilk z Wallstreet, jednak to film Swearnet posiada najwięcej wulgaryzmów. Samego tylko słowa „Fuck” używa się tam 935 razy. Film trwa 112 minut, co daje nam 8.35 użyć słowa na minutę, co daje nam średnio jedno “Fuck”, na 7 sekund. Imponujący wynik…

ALHZd5J

Twórcy filmu, wraz z dyplomem Księgi Rekordów Guinessa potwierdzającym, że ich film pada najwięcej razy słowo “Fuck”.

Najwięcej potwierdzonych zabójstw – Arnold Schwarzenegger
Pretendentów do największego zabójcy w dziejach kina jest wielu, jednak zdecydowanym leaderem w tej kategorii jest Arnold Schwarzenegger, który ma na swoim koncie 369 osób zabitych na ekranie. Gubernator Kalifornii wyprzedził tym samym Sylwestra Stalone ( 267), Chow Yun Fat’a (295) i Dolpha Lundgrena (239). Co ciekawe Orlando Bloom i Charlie Sheen wyprzedzili na tej liście Chucka Norrisa. Stało się to pewnie dlatego, że aby zabójstwo zostało zaliczone, śmierć musi być widoczna na ekranie i bezpośrednio spowodowana przez postać graną przez danego aktora. ( Przykro mi Luke, gwiazda śmierci się nie liczy…)

Vd3MJo

Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa…

Wilczy